Oddychanie i inne zjawiska pogodowe – felieton

Share

Oto i jestem ja, jestem – która jestem (sformułowanie niefortunne – nie kojarzyć z Księgą Wyjścia!). Oto i jestem ja – egzaltant rzeczy nikłych – w tym momencie normalny człek winien się wściec myśląc/mówiąc/ krzycząc to, co następuje: „Niechże ona po ludzku mówi w końcu!”.  Często bowiem zdarza mi się prawić (tak to roboczo nazwijmy) o sprawach na tyle ważnych, że faktyczne zainteresowanie budzą one tylko we mnie, a nawet czasami nie. Trudno się mówi. Napotkała mnie dziś myśl, żeby tym razem napisać coś o czymś mniej abstrakcyjnym. O czym zatem? O polityce? Lepiej nie, bo przestaniemy się lubić (taki kraj). O pogodzie? No, nie. O książkach? To już było. Filmach? Muzyce? Pieniądzach? O życiu seksualnym mrówek? Brzmi sensownie, ale nie wiele wiem o mrówkach, a tym bardziej o ich życiu seksualnym, o ile takowe istnieje. Może o mnie (to już jest akt desperacji!)? Aż taką ciekawą personą nie jestem. Może zacznę od kilku faktów – fakty to dobry plan.

Jest poniedziałkowy wieczór, któremu najchętniej pokazałabym międzynarodowy gest życzliwości międzyludzkiej, dopełniony również „Bajką o wężu”. Jest 9 dzień stycznia roku 2017, (czyt. dwa tysiące siedemnastego), godzina 23.57 czasu wschodnioeuropejskiego. Siedzę przy biurku postawionym przy oknie po to, żebym sobie czasem na świat spojrzała. Dopijam kawę kolejno nr 1, nr 2, nr 3, nr 4 … etc.,  powinnam włączyć lampkę, okulary zsuwają mi się z nosa, cholerka – garbię się. Dokoła względna cisza  nie licząc – Parova Stelara w głośnikach – zimno mi, zakładam skarpetki w renifery. Tak, w renifery i serduszka. Wiem, że święta już były, co za tym idzie renifery są passé – inaczej mówiąc – totalnie OUT. Ale kto mi zabroni? Nikt! Irytuje mnie kosmyk włosów, który spada mi na twarz – w akcie odwetu związuję je wszystkie w artystycznym nieładzie, do tego rozmazany makijaż – słowem: uosobione piękno w środowisku naturalnym, ot co! Odczuwając wyrzuty sumienia z powodu garbienia się dokładam wszelkich starań, żeby jednak tego nie robić – chcesz być piękna, to cierp! W tzw. międzyczasie sprawdzam maila, Facebooka i inne social media.  Bardzo produktywne, ja wiem – w końcu dusza prokrastynatora. Odpisuję znajomym kilka zwięzłych słów: OK, XD, DOBRZE, ŚWIETNIE, SPOKO, HA-HA – w mojej głowie brzmią na równi z „pozdrawiam serdecznie, dziękuję bardzo, niezbyt mnie to interesuje, z poważaniem – Ja”. Takie czasy. Jeszcze ostatni łyk kawy, który ma dotknąć mojej duszy. Przypomina mi się, że czeka mnie jeszcze randka z atlasem i „Lalką” – jak kochają, to poczekają. Cyt! Uwaga – zaczynam pisać!

[ad name=”HTML”][ad name=”rect – tipmedia”]

Nie, jednak nie – pies subtelnie przypomina, że ma potrzeby fizjologiczne. Posłusznie mu towarzyszę. Świetnie się z nim bawię, czuję, że łatwiej mi się oddycha i nawet się nie garbię. Okulary parują niemiłosiernie, ale właściwie już mi to nie przeszkadza – patrzeć nie znaczy widzieć, czyż nie? Mija 45 minut, czuję to i zakładam, że to już szkolny nawyk,  powinnam wracać – no trudno. Siadam przy biurku i znowu się garbię. To już chyba początkowe stadium przypadłości, która nazwa się zmęczenie, jak to się diagnozuje? Nie, temu wszystkiemu winna jest rutyna.

Fanfary proszę! Mam temat – o rutynie będzie. Czuję destrukcyjną rutynę i zbawienne poczucie stałości zarazem. Dziwne, prawda? Mam świadomość, że to wszystko się zmieni. Wszystko – dosłownie. Może za jakieś 10 lat nie będę zasypiać nad atlasem geograficznym czy „Lalką”, może nie będę się garbić? „Może” napisałam dlatego, że nie można pewnych rzeczy uznawać za pewnik, nie zrobiłam tego. Stwierdzam tylko, że coś musi się zmienić, wszystko i nic. Tylko nie oddychanie, to będzie ze mną zawsze, a właściwie to tylko do pewnego czasu („Bajka o wężu” zostanie długo, za bardzo ją lubię). To trochę śmieszne, że można się przywiązać do nikłych rzeczy – takie czasy. Rutyna dobija i rutyna ratuje. W zależności od tego, czy osobnik nie boi się zmian – jeśli się nie boi, a rutynę odczuwa – sam zmieni to, co mu odpowiada. Jakież to proste! W teorii owszem, a jak z praktyką?

Badań nie przeprowadziłam, ale z autopsji wiem, że rutyna męczy i zatrzymuje w klatce, z której trudno się wydostać. Mnie wyciągnął na chwilę pies, wyciągnął dosłownie, bo szarpał za nogawkę spodni i skarpetki w renifery (jemu renifery nie przeszkadzają). Ale nie tylko on, bo po dłuższym rachunku sumienia – brutto i netto – wiem, że jest wielu ludzi, którzy tę moją klatkę otwierają, a ja uwalniam ich. Ot ci symbioza! Dobrze, że są.

Jest godzina 1.34, wtorek, 10 stycznia roku 2017 (czyt. dwa tysiące siedemnastego, przypominam!) Miało nie być o abstrakcjach, ale wyszło jak zwykle. Miało nie być o mnie, tylko obiektywizm. To także nie wyszło. Niemniej przeto starałam się. Tak bywa. Czeka na mnie jeszcze randka z atlasem i „Lalką”. Czas ponieść konsekwencje prokrastynacji. Obudził się wewnętrzny „Potwór Paniki”, który uwolni z wieży Racjonalnego Decydenta i wtedy naprawdę ruszę do pracy. I jeszcze ostatnia refleksja: może jednak ciekawsze byłoby pisanie o życiu seksualnym mrówek? Cóż, takie czasy.

Patrycja Czyżyk
I LO w Stargardzie

[ad name=”rect – tipmedia”]

Przeczytaj także recenzję książki Wojciecha Tochmana „Jakbyś kamień jadła”

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *